Ponieważ pogoda tego ranka była wyśmienita, zastanawialiśmy się przez chwilę, czy nie wrócić do Matsushimy. Byliśmy jednak tak bardzo ciekawi Tokio, że wsiedliśmy do shinkansena i z prędkością 4*PKP pojechaliśmy do stolicy.
Przedmieścia Tokio zdają się potwierdzać fakt, że w tym kraju bardzo mało kobiet pracuje zawodowo. W każdym wieżowcu mieszkalnym (bardzo podobne do naszych blokowisk) 70-80 procent okien w południe jest zastawione suszącym się praniem.
A może w prawie każdym domu jest pomoc domowa? Chyba nie...
Wysiadamy na znanym już nam dworcu i przesiadamy się do linii lokalnej. Nasze obawy nie sprawdziły się. Nie było żadnych upychaczy wtłaczających zobojętniały szary tłum do wagoników. Tłum karnie i sprawnie zapakował się sam, zostawiając jeszcze sporo miejsca. No ale jeśli pociągi jeżdżą co 3 minuty....
Naszym celem jest Shinjuku - pierwsza dzielnica wieżowców, które przez wielu są porównywane do Blade Runnera (Łowca Androidów) z Harrisonem Fordem. Coś w tym jest. Klimat ten wzmacnia obowiązkowe przebicie się przez tłum na najbardziej zatłoczonej stacji kolejowej w Tokio. Nie można się jednak na niej zgubić, jeśli tylko się wie, dokąd się idzie...
Dwa z olbrzymich wieżowców to budynki rządowe - siedziba władz Tokio. W jednym z nich utworzony jest punkt widokowy, gdzie po odczekaniu w krótkiej kolejce wsiadamy do windy, wjeżdżamy na 45 piętro i obserwujemy morze świateł.
Tuż obok stacji natknęliśmy się na dzielnicę hoteli miłości, w których można wynająć pokój na "odpoczynek" (ceny rzędu 6000 jenów) lub na całą noc (za ok. 11000 jenów). Ponoć z takich hoteli korzystać mogą tylko pary, ale my widzieliśmy też hotele z gablotami, w których były zdjęcia dziewcząt albo chłopców.
Resztę wieczoru spędziliśmy, poruszając się w tłumie Tokijczyków szukających rozrywki...