Podziwiając niesamowite formy skał trudno uwierzyć, że jest to dzieło natury. A jednak to wszystko jest dziełem erozjii... Z niektórych miejsc, szczególnie po południu, "słupy" te przypominają armię oczekującą na atak. Klimat tego miejsca jest fantastyczny, zważywszy na to, że prawdziwi Amerykanie uprawiają turystykę samochodową i oglądają amfiteatr z punktów widokowych umieszczonych na jego krawędzi. Na dół schodzą nieliczni, głównie obcokrajowcy. Tylko w rejonie Wall Street jest trochę tłoczno i trzeba było poczekać na dogodne warunki do zrobienia kilku zdjęć. Dziwne to, bo ścieżka jest bardziej płaska od naszych dróg i można przejść w godzinę z niewielkim hakiem z górnego do dolnego punktu widokowego - a naprawdę warto! Podziwiając amfiteatr od dołu zastanawialiśmy się, dlaczego odkrywca tego miejsca, imć Bryce, zwykł był gubić tutaj swoje krowy. Przecież tu nic nie rośnie...
Warto również pojechać na Yovimpa point. Widok z tamtego miejsca nie jest jakiś szczególnie interesujący, ot góry na horyzoncie. Jest jeden kruczek - te góry są oddalone o 320 km. To tak, jakby z Wrocławia gołym okiem oglądać Pałac Kultury w Warszawie. To robi wrażenie :)
Przed wjazdem do parku jest zajazd, wciąż prowadzony przez potomków pana Bryce'a. Co prawda nie hodują już krów, za to można u nich zjeść ponoć typowe wiejskie amerykańskie śniadanie. Do dziś wspominam naleśnik z syropem klonowym... Pycha.